Blog Olafa Podróże
Moje:...
W swoim przydługawym już życiu byłem na wszystkich kontynentach... chociaż nie, na Grenlandii mnie nie było. Kiedyś moją profesją była radiotelegrafia, a na statkach handlowych pełniłem finkcję RdioOficera - tak, tak, był kiedyś taki zawód, w którym w każdych morskich warunkach (nawet podczas silnego sztormu) moim zadaniem było przetwarzanie alfabetu Morse'a na literki układające się w całość przygotowaną do czytania. Cała korespondencja w morzu, ze statku na ląd lub inne statki, odbywała się przy użyciu klucza przystosowanego do nadawania alfabetem Morse'a. Sekwencje znaków płynęły z eteru czasami w zawrotnych prędkościach (powyżej 120 znaków na minutę), ale sprzęt jakim wówczas dysponowano nie zawsze sobie z tym wszystkim radził. I było śmiesznie. Praca na statkach RadioOficera cieszyła się wielkim poważaniem, bo to właśnie ja mogłem stęsknionych marynarzy łączyć z domem. RadioOficer zwany w marynarskim slangu: "radzikiem" lub "titawą" (na obcych statkach także "sparky"), miał super fuchę, gdyż w portach radiostacja, a konkretnie: nadajnik był plombowany i w związku z tym, mogłem sobie pozwolić na lądowe eskapady, a jedynym zajęciem było odbieranie gazetki oraz, czasami, korespomdemcji służbowej. Zawód RadioOficera był zawodem szczególnej rangi, gdyż jego pracą interesował się polski wywiad wojskowy, a gdy tylko obok nas przepływał jakiś okręt wojenny, kapitan w te pędy redagował "szyfrówkę" i ja musiałem ją natychmiast nadać. Wielu RadioOficerów borykało się z nałogiem alkoholowym (jak zresztą zdecydowana większość załogi każdego statku), ale ja do nich nie należałem i dzięki temu mogłem korzystać z wolności na lądzie i nauce J. angielskiego. Kapitan na każdym statku miał absolutną władzę i często nie mógł sprostać temu zadaniu, a jeżeli jeszcze do tego był pijakiem (tak, tak, wielu takich było, a zdarzali się także i degeneraci czy chorzy na stwardnienie rozsiane!), to załoga miała "przechlapane". Ale ja sobie radziłem z każdym takim. Pamiętam, z perspektywy już wielu lat, że takim największym półgłówkiem byl Janusz Buczek, który cyzelował swoją pseudo mądrość jak tylko mógł, aby tym samym dodać sobie nieco wartości, która, sumarycznie, i tak wiła się w okolicach zera bezwzględnego. Zaczynałem jako asystent, a po dwóch latach, nie bez kłopotów zawistnych kapitanów, udało mi się awansować na RadioOficera - to był wówczas bardzo prestiżowy zawód, a to z racji możliwości podróżowania po całym świecie (bez paszportu, ale z książeczką żeglarską) i zarabiania w dolarach, które stanowiły tak zwany dodatek dewizowy otrzymywany tylko za czas pobytu w morzu. Pamiętam, że, w ostatniej fazie mojego pływania, wynosił on około 4 dolarów USA dziennie. Jako absolwent PG byłem cenionym fachowcem, bo często udawało mi się naprawić radary, które w tamtych czasach szwankowały niemiłosiernie. Dochodziło nawet do tego, że kapitanowie walczyli o to, abym był w ich załodze - było fajnie, nie powiem. Wracając do podróży to, jak każdy człowiek, mam takie miejsca, do których chciałbym jeszcze powrócić, chociaż bywałem tam wiele razy - takimi miejscami są: Vera Cruz, Singapore i Sajgon zwany obecnie inaczej, ale wiadomo: dobra zmiana zmieniła nazwę, czyli równie coś okropnego jak i u nas, gdy zmienia się nazwy ulic, niszczy pomniki i nikczemnie dewaluuje literaturę (o paleniu książek jeszcze nie słyszałem, ale wszystko jest - niestety! - możliwe!).
...A 10.09.2023 jestem już na skromnej emeryturze i często wracam wspomnieniami do tego wszystkiego, co danym mi było przeżyć. I jest pięknie!